Norwegia.Bergen?

 

Pewnego dnia, nasza przyjaciółka Alicja oświadczyła nam, że zna pewne miejsce w Norwegii, które ma cudny klimat i wspaniałe widoki oraz, że bardzo chętnie by się tam z nami wybrała na zdjęcia. No słuchajcie, co jak co, ale w tej kwestii to my zupełnie nie wykazujemy się asertywnością. Spoglądamy z Pauliną po sobie, chwila moment, wzrokowa wymiana zdań i ustalone. Jeszcze w tym samym dniu sprawdzaliśmy tanie bilety do Norwegii. Szybka synchronizacja wolnych terminów i wielkie kółko w kalendarzu już podkreśla cały weekend. Takie spontaniczne weekendy są najlepsze!

Fajne przestronne mieszkanie w okolicach centrum udało nam się zarezerwować praktycznie od razu za fajną cenę. Coś za łatwo poszło… więc właściciel odwołał rezerwacje kilka dni przed naszym wylotem. Na szczęście jest Paulina, która używając swoich zdolności ogarniania wszystkiego i wszędzie załatwiła nam nocleg w centrum miasta, wprawdzie nie było już to klimatyczne samodzielne mieszkanie, tylko pokój w motelu, ale w naszym przypadku najważniejszy był kawałek materaca do przespania nocy, a tego tam mieli pod dostatkiem.

Pogoda, którą sprawdzaliśmy jak zawsze na bieżąco, nie była za łaskawa. Deszcze, wiatry, mgły…
Ale kogo to obchodzi, Norwegia w takiej okazałości wyglądała przepięknie i mocno prawdziwie. Taką ją znamy i szczerze mówiąc to nie oczekiwaliśmy niczego innego, taki jest jej urok i taką ją trzeba podziwiać.

Uwielbiamy przelatywać nad Skandynawią, te widoki, góry, fiordy, cały ten krajobraz zapiera dech w piersiach. Oczywiście zapiera w momencie jak uda mi się dorwać do kawałka okna, które akurat nie jest okupywane przez Paulinę. Smutna minka, zaszklone oczka, no kto by jej nie ustąpił, ale do rzeczy!
Przylecieliśmy na miejsce, ale gdzie my w ogóle byliśmy, Bergen? Ja wiem, że to jest pisane ze znakiem zapytania, żeby łatwiej było wymawiać tą miejscowość, ale nie ukrywam, że wciąż bawi mnie ten zabieg. To trochę tak, jakby wszyscy chcieli polecieć w inne miejsce w Norwegii, ale wylądowali tutaj i było tyle przypadków zdziwionych pasażerów, że dodali już znak zapytania do nazwy. Żartuję.

 
 
 
 

Ponieważ lot mieliśmy w godzinach wczesno porannych to na lotnisku nie było za dużego tłoku. Do miasta dojechaliśmy autobusem zaparkowanym centralnie przed wejściem, jakby na nas czekał, zwłaszcza, że jechaliśmy nim my i chyba jeszcze ze trzy osoby. Bilety kupiliśmy jeszcze na Polskim lotnisku przez aplikację w telefonie, ponieważ było taniej i wygodniej, czemu nie ułatwić sobie życia? Godzina była jeszcze dość wczesna, więc na ulicach w centrum Bergen były spore pustki. Alicja zaprowadziła nas do kawiarni Godt Brød, w której była poprzednim razem. Na zewnątrz było dość zimno, ale nie mogliśmy sobie odmówić zjedzenia w miejskiej przestrzeni, poczuć trochę klimatu miejsca. Kawa podana w prześwietnych zdobionych filiżankach o rozmiarach garnka, smaczne kanapki napchane smakołykami po brzegi i wszędobylskie wróble, które wpadają bez zaproszenia, nie wiem, czy te wróble mają w każdej lokalizacji, ale odwiedziliśmy obie w Bergen i w obu były, ale tego nie mogę Wam obiecać. Miasto powoli budziło się do życia, ludzie wychodzący do pracy, turyści ustawiający się jeden za drugim do wyciągu na szczyt góry Floyen, która była tuż obok nas, samochodów też jakby więcej. Chwila oddechu, rzut okiem na mapę i poszliśmy ze wszystkimi bagażami do motelu, zostawić to co niepotrzebne, zrobić kanapki na drogę i napełnić butelki kranówką - woda jest tam czysta, nie ma sensu jej kupować.

 
 

Oczywiście nie ustawiliśmy się do kolejki ze wszystkimi. Spojrzeliśmy gdzie idzie najwięcej ludzi, gdzie są “największe atrakcje” i poszliśmy w najbardziej przeciwną stronę jak była możliwa. Alicja opowiedziała nam o kolejnym wejściu na szczyt obok - Ulriken, który znajdował się ok 3km od naszego motelu, wprawdzie tam również były wyciągi, ale szczyt był nieco oddalony od centrum co było równoznaczne z ilością zwiedzających. Mapy w telefonie po raz kolejny okazały się niezastąpione. Wyznaczyliśmy trasę, oczywiście nie obyło się bez małego błądzenia, ale powoli szliśmy w kierunku szczytu, naszym własnym szlakiem turystycznym.

 
 

O tam! O tam właśnie mamy dojść! Nie wiem czy oglądacie horrory, thrillery, ale kojarzycie ten scenariusz jak grupka znajomych wybiera się w góry, jeden skręca kostkę i wracają skrótem… W naszym przypadku tą ślamazarą byłem ja, ale na szczęście ani nic nie złamałem, ani nie skręciłem, natomiast nadwerężyłem sobie kolano i to w dodatku na samym początku naszej wyprawy, wiem, łamaga ze mnie… Zupełnie to nie pomagało w przejściu 3.9km trasy na szczyt i wysokości 460m. Było na prawdę ciężko, ale czego się nie robi dla wspaniałych widoków, dla zdjęć, dla chwili ucieczki przed wszystkim.

 
 

Szliśmy wyznaczoną trasą, ale wybraliśmy szlak trudniejszy, bardziej stromy, przechodzący slalomem pod wyciągiem, trochę przez las, trochę przez jeszcze bardziej strome zjazdy dla rowerów - nie mam pojęcia jak oni tamtędy jeżdżą. Pod koniec drogi nadwyrężone kolano zaczęło mi doskwierać do tego stopnia, że musiałem tę nogę praktycznie ciągnąć za sobą, po propozycji wracania skrótem i przytoczeniu żartu z horrorem, dziewczyny postanowiły, że jednak nie skorzystają z mojego pomysłu i zrealizujemy nasz dzisiejszy cel. Osobiście polecam wybrać właśnie tą dziką, mniej uczęszczaną, stromą trasę, ponieważ “lżejsza” jest dostosowana dla turystów i posiada kilometrowy sznur skalnych bloków imitujących schody - zabójstwo dla kolan.

 
 

W takich miejscach jak te wszystkie problemy znikają! Wyobraźcie sobie… jesteście już na szczycie, wybieracie własną lekko wydeptaną, nie utwardzoną ścieżkę nie mając zupełnie pojęcia dokąd prowadzi, a ona właśnie zawsze prowadzi do wyjątkowego miejsca, do miejsca, które będzie tylko Wasze, do miejsca z którego roztaczać się będzie widok tylko dla Was. Uwielbiam to uczucie z całego serca! Właśnie w tamtym miejscu na chwilę się zatrzymaliśmy, odetchnęliśmy, napiliśmy się pigwówki zagryzając przygotowanymi wcześniej kanapkami. To był nasz czas na odrobinę zapomnienia o wszystkim. Warto było, jak zawsze!

A skąd wiem o tych schodach na “lżejszej” trasie? A no dlatego, że z powrotem wybraliśmy spokojne zejście, żebym mógł nieco odpocząć. Nic bardziej mylnego!

Pomimo wszystko tą krótką wyprawę naszej trójki zapamiętam na bardzo długo. Na pewno z powodu bardzo spontanicznej organizacji, zanim zdążyłem mrugnąć, byliśmy już na miejscu, świetne miejsce na wspólny wypad, ucieczkę od miasta, małą sesje narzeczeńską, może ślubną… na pewno w tej kwestii tam wrócimy! Obowiązkowo! Powód do zapamiętania jest również taki, że to właśnie tam wspólnie wpadliśmy na pomysł, aby podzielić się z Wami naszymi małymi podróżami w formie blogu, co pociągnęło za sobą budowę nowej strony i przemyślenia nad kierunkiem naszej fotografii, chcemy, żeby miała jakiś sens, żeby każde wyjście z naszą parą było czymś wyjątkowym, czymś nowym, pewnym doświadczeniem dla nas wszystkich. Zupełnie nie potrafimy indentyfikować się z naszymi parami w sposób klient-usługa, tu musi chodzić o coś więcej!

Na koniec widok z tarasu naszego motelu, o którym dowiedzieliśmy się całkowicie przypadkowo! Gorąca herbata, wygodna ławka i piękny zachód słońca to było to czego pragnęliśmy w tamym momencie po całodniowej wędrówce po górskich szczytach. To był dobry dzień!

 

ARCHIWUM